0
globalnapara 4 sierpnia 2016 12:48
Arches National Park



Do miejscowości Moab, leżącej bezpośrednio przy wjeździe do Parku Narodowego Łuków Skalnych, dotarliśmy niemal o północy. Mieliśmy tam wykupione dwa nocowania na osiedlu w jednorodzinnym domu w cenie 280 zł za noc. Niestety recepcja mieszcząca się w centrum tegoż miasteczka zamknięta została o godzinie 20.00. Co ciekawe nie stanowiło to dla nas przeszkody, żeby odebrać kluczyki. Recepcjonista kazał nam podjechać mimo wszystko pod drzwi biura. Okazało się że przyczepił kopertę podpisaną naszym nazwiskiem na samym środku drzwi, na widoku. Taśmą klejącą! Do dzisiaj nie jestem w stanie tego zrozumieć. Jednak stokrotne dzięki za ten pomysł i chwała Bogu, że nikt tamtędy przez te 4 godziny nie przechodził i nie zwrócił uwagi na białą kopertę na środku drzwi. Dom był jednopiętrowy. Z trzema sypialniami, dwiema łazienkami, siłownią, kuchnią, salonem i garażem. Za taką cenę po prostu bomba. Do parku pojechaliśmy wraz ze wschodem słońca (no dobra – godzinę po :P ) około godziny 6.30. Zobaczyliśmy z bliska Balance Rock (zabrałem na pamiątkę kamień spod skały – na szczęście ta główna się nie przewróciła) oraz podeszliśmy pod North i South Windows (łuki skalne o takich nazwach :) ). Ogromną atrakcją parku (ze względu na łatwe dojście) jest Turret Arch. Ja wraz z Tatą zdecydowaliśmy się na pieszą wycieczkę w głębię parku do Devil's Garden. Na szczyt wzniesienia, które rozciągało się właśnie nad Diabelskim Ogrodem dotarliśmy po półtora godzinnej wspinaczce między rozpalonymi do ponad 40 stopni skałami. Na samo wejście zużyliśmy 2 litry wody. Jednak mimo wszystko było warto. Widok był wprost nieziemski. Tak musi wyglądać powierzchnia Marsa. Wielka czerwona pustynia między ogromnymi czerwonymi skałami. Po drodze podziwialiśmy m.in. Double O-Arch i Landscape Arch. Ze szczytu widać było Black Arch oraz Big Eye Arch. Niestety nie schodziliśmy w poszukiwaniu reszty atrakcji tego miejsca ze względu na kończącą się wodę oraz z uwagi na żeńską część ekipy która została w samochodzie przy początku ścieżki. Z parku i miejscowości Moab wyjechaliśmy następnego dnia około południa i udaliśmy się do Las Vegas.



















Monument Valley



Monument Valley, czyli po naszemu Dolina Pomników, była jednym z ciekawszych miejsc naszej podróży. Sława zapoczątkowana przez westerny Johna Forda zyskała wymiar światowy, także więc nie mogliśmy tego miejsca przegapić. Tak jak do większości punktów wycieczki wjechaliśmy tam tuż po południu. Po drodze mieliśmy okazję oglądać pędzące równiną konie wraz z mustangami. Większość turystów przyjeżdżała do pierwszego punktu widokowego, robiła kilka zdjęć, jadła obiad i wyjeżdżała dalej. My na szczęście do tej większości nie należymy. Już na samym początku ugadaliśmy się z trzecim z kolei spotkanym Indianinem (przynajmniej tak nam się przedstawił) na wieczorny objazd jednej z głównych gór konno. Tak też do umówionej godziny spotkania włóczyliśmy się samochodem po całej okolicy (ciężko było – wertepy takie że hej [swoją drogą o Amerykanach można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że są dobrymi kierowcami] więc widzieliśmy kilka urwanych kół zepsutych zawieszeń). Około godziny 17 wróciliśmy do punktu widokowego i pojechaliśmy wraz z przewodnikiem do jego chatki u podnóża góry – tej z trzema królami. Tam też założył siodła na konie i pojechaliśmy. Ja siedziałem drugi raz w życiu na koniu (konie jako zwierzęta lubię, ale ich zapach mi niestety nie pasuje). Pierwsza godzina była fajna. Miła prosta droga. PŁASKA droga. Widoki wprost przepiękne. 5 minut odpoczynku i jedziemy dalej. Tu już było gorzej. Zaczęły się spore górki i padołki. Siedzisz na koniu drugi raz w życiu, a ten wyrywa Ci się do góry. Spróbuj się utrzymać. Cudem przetrwałem. Koń na szczęście wyczuł, że ze mnie jest raczej dupa wołowa niż nawet amatorski koński jeździec i potraktował mnie łagodnie. Jednak ostatnia godzina była koszmarem – zwłaszcza dla tej części ciała, która następuje po plecach. Odparzona skóra od odbijania się na każdej górce i dołku przy każdym zrywie konia prosiła o 10 minut pieszego spaceru. Jednak trzeba być twardym, a nie miętkim jak mówił klasyk. I tym sposobem udało nam się objechać całą górę w 3 godziny i zdążyć na przepiękny zachód słońca nad Doliną Pomników.













Horseshoe Bend



Zwiedzanie, a raczej zobaczenie Horseshoe Bend, odbyło się tego samego dnia do zwiedzanie Kanionu Antylopy. Zostaliśmy wtedy zawiezieni drogą asfaltową na parking jakiś kilometr od punktu widokowego. Pierwsze 500 metrów szło się pod górę przez piach w pełnym słońcu, a potem drugie tyle schodziło się dla odmiany drogą kamienną skąpaną w słońcu :) Z góry widok nie oddawał tego co widziało się przy samej krawędzi. Rzeka jakby sobie spokojnie płynęła a potem pomyślała „STOP. Nie podoba mi się ta skała. Skręcam w lewo!”, a potem jednak się rozmyśliła, zawróciła i popłynęła dawną trasą. I tak zostało. Przepaść robiła ogromne wrażenie. Wysokość do kamiennego brzegu rzeki około 150 metrów napawała szacunkiem dla sił natury. W drodze powrotnej do samochodów oczywistą oczywistością zaiwaniliśmy ze środka pustyni kilka małych kaktusów. Ot taka mała pamiątka.



Grand Canyon



Do miejscowości Tusayan, tuż obok wjazdu do Wielkiego Kanionu, dojechaliśmy w nocy, a zwiedzanie tego cudu natury rozpoczęliśmy bez niepotrzebnego zrywania się z rana. Do dyspozycji mieliśmy zarówno, aż jak i tylko jeden dzień. Samochodem zatrzymaliśmy się na wewnętrznym parkingu (my zwiedzaliśmy jedno z południowych wejść Wielkiego Kanionu). Stamtąd też udaliśmy się najpierw na piechotę 2 kilometry w dół kanionu z Mather Point. Jest to jeden z pieszych szlaków wiodących na sam dół, gdzie znajduje się schronisko, gdzie można przenocować. Jest to kilka godzin wędrówki, dlatego też, tym razem odpuściliśmy sobie tę przygodę. Kolejny powód ,żeby tam wrócić. Następnie przemieszczaliśmy się po jednym przystanku autobusem po wewnętrznej trasie tuż przy zboczu od punktu do punktu. Mimo niewielkiego odcinku, każdy punkt oferował unikalne doznania wizualne. Aż dziw brał, że taki mały strumyk biegnący na samym dnie kanionu mógł wyrzeźbić coś tak ogromnego i pięknego. Ktoś kiedyś obliczył, że gdyby zgromadzić wszystkich ludzi kiedykolwiek żyjących na Ziemi i wrzucić do Wielkiego Kanionu to zostałoby jeszcze dużo miejsca. Ot ciekawostka. Inną z kolei ciekawostką jest to, że nawet na końcu takiej wewnętrznej drogi, po drugiej stronie świata trzeba uważać co się mówi. My na szczęście uważaliśmy. Tego dnia spotkaliśmy inną Polską rodzinę (z Gdańska) właśnie na wycieczce. Pozdrawiam serdecznie. Gdy wsiadaliśmy do autobusu w drogę powrotną była już godzina 16 i wszyscy zwiedzający także zaczynali wracać. Autobus był pełen ludzi. Dlatego też ja musiałem wsiąść innym wejściem niż reszta rodzinki. Po 2 minutach jazdy zostałem przeproszony przez jakiegoś Pana i poproszony o pomoc w odnalezieniu pewnego miejsca na mapie. Po krótkiej rozmowie udało nam się znaleźć jego punkt docelowy. Po całej konwersacji dowiedziałem się że Pan właśnie podróżuje z żoną i dwojgiem dzieci (chłopiec 9 lat i dziewczynka 8 lat) także po USA, ale robi mniejszy wyjazd niż my. Co ciekawe cała rodzina była z Holandii. I na takiej właśnie rozmowie Polaka z Holendrem po angielsku w środku Stanów Zjednoczonych minęła nam 20 minutowa podróż autobusem przy jednym z największych cudów natury tego świata.





Sekwoja Forest



Gdy pewnego południa wjechaliśmy do Parku Narodowego Sekwoi, mieliśmy wrażenie jakbyśmy przenieśli się w czasie do okresu dinozaurów. Wtedy wszystko było większe. Te drzewa mimo, iż nie wszędzie rosnące dodawały lasu takiej potęgi, że człowiek czuł się naprawdę malutki. Od długiego czasu wiedziałem, że takie drzewa są, że mają ileś tam metrów wysokości i ileś tam metrów w obwodzie. Jednak dopóki człowiek nie podejdzie do takiego drzewa, nie stanie u jego podnóża, nie zadrze głowy do góry w poszukiwaniu korony tego drzewa, nie ma pojęcia jak ogromne one są. Zdjęcia naprawdę nie oddają ich potęgi. W pewnym miejscu leżał sławny przewrócony pień sekwoi, wydrążony, przez który przejeżdżało się samochodem. Przepiękne i ogromne. Do drzewa o imieniu Generał Sherman trzeba dojść pieszo. Jest to jedno z najwyższych drzew świata. Jest kilka wyższych, także w Stanach, jednak naukowcy nie chcą zdradzić miejsca ich położenia w obawie przed nawałem turystów. W miarę schodzenia na dół, temperatura powoli obniża się do miłego poziomu. W okolicy wspomnianego drzewa znajduje się jakby park tematyczny dotyczący właśnie sekwoi. Jest także mały kawałek przewróconego pnia, na którym turyści podpisują się – my także to uczyniliśmy.









Death Valley



Wjeżdżając do Doliny Śmierci mieliśmy wiele chęci i duże plany. Niestety stan dróg oraz temperatura szybko je zweryfikowały. Do 40 stopni w cieniu nie idzie w żaden sposób się przystosować. Nawet nie dziwię się, że praktycznie nic nie żyje w tej dolinie. Nawet ptaków nie widzieliśmy w czasie przejazdu. Najpierw odwiedziliśmy najniżej położony punkt na lądzie. Mianowicie Badwater Basin, znajdujący się na wysokości 85,5 metra pod poziomem morza. Wyjątkowo sucho tam było jak na taką głębokość... Po obejrzeniu wielkiego jeziora z soli, wpakowaliśmy się z powrotem do piekarnika zwanego samochodem i pojechaliśmy dalej. Tym razem do krateru powstałego wskutek uderzenia meteorytu lub w wyniku wybuchu małego wulkanu. Była to miła odmiana, gdyż mimo dużej temperatury dawało się wytrzymać. Głównie dzięki niezwykle silnemu wiatrowi. Nawet nie dziwię się, że potrafi on przesuwać te kamienie z Doliny wędrujących kamieni. To miejsce też było na naszej trasie jednak po 10 minutach drogi zawróciliśmy. Dlaczego? Perspektywa poruszania się z prędkością 5 kilometrów na godzinę po drodze niezwykle obfitej w muldy, gdy dookoła zaczyna powoli kończyć się dzień nie jest miła. Na szczęście na oparach dojechaliśmy do bardzo daleko położonej stacji benzynowej. Wygłodniali wzięliśmy nawet dwie kanapki, jakąś sałatkę i coś co przypominało hot-doga. Po pierwszym gryzie wszyscy z rodziny zgodnie stwierdzili, że to jest okropne i nie będą tego jeść. Mój żołądek nie takie okropieństwa już trawił więc nie wybrzydzałem. Dawali to jadłem. Reszta poratowała się żelaznymi zapasami z bagażnika.





Las Vegas



Do Las Vegas dojechaliśmy w godzinach popołudniowych, a do zachodu słońca mieliśmy jeszcze 3/4 godzin. W sam raz, żeby zameldować się w hotelu, chwilę odpocząć i ruszyć na miasto. W mieście zatrzymaliśmy się na jedną noc, m.in. ze względu na niebotyczne ceny hoteli. Wpływ na to na pewno miał fakt, iż zatrzymaliśmy się w hotelu Hard Rock Hotel & Casino. Hotel super, jednak położony trochę na uboczu, z dala od centrum miasta. Praktycznie rzecz ujmując całe sławne Las Vegas to jedna główna ulica oraz kilkadziesiąt metrów każdej z ulic odchodzących od niej. Z hotelu wyszliśmy tuż przed zachodem słońca, gdy zaczęło się już robić znośnie jeśli chodzi o temperaturę. Do Las Vegas Boulevard doszliśmy po około 30 minutach. Ulica (jak to w Las Vegas) tętniła życiem. Panienki poprzebierane w różne stroje, pijani panowie, rodziny, pary itd. Co nas uderzyło w oczy to pojawiająca się praktycznie na każdym kroku reklama pań do towarzystwa. Co trzeci samochód i co czwarta reklama stacjonarna to właśnie prezentowała. Zobaczyliśmy osławione fontanny przy hotelu Bellagio, mini wieżę Eiffla oraz wszystkie inne atrakcje. Stany Zjednoczone są o tyle dziwnym miejscem, że karabin można kupić w wieku 18 lat, ale żeby skorzystać z kasyna, czy żeby napić się piwa trzeba już mieć 21 lat. Niestety więc tą największą atrakcję musiałem sobie odpuścić. Do hotelu wróciliśmy bocznymi uliczkami grubo po północy. Następnego dnia w okolicach 11:00 po wymeldowaniu się z hotelu, przejechaliśmy się samochodem przez główną ulicę miasta. Zupełnie inny świat. Brudny, podniszczony, otępiały po nocy, nie mogący się obudzić. Cały urok nocy prysł. Las Vegas polecam odwiedzać raczej w nocy.







Los Angeles



Los Angeles jest miastem, do którego po prostu musieliśmy przyjechać. Chociażby z takiego względu, iż to właśnie tam kończy się droga 66. Dzień, w który przyjechaliśmy był także dniem, gdy pierwszy raz stanęliśmy nad zachodnim wybrzeżem Stanów Zjednoczonych i patrzyliśmy na Ocean Spokojny z tej strony świata. Plaża Santa Monica ze znakiem End of Route 66 jest miejscem uwielbianym zarówno przez turystów, jak i przez mieszkańców miasta. Naprawdę przyjemnie było usiąść sobie na plaży przy powoli zachodzącym słońcu, zajadać się hot dogiem, słuchać muzyki samotnego gitarzysty, gdzieś na końcu pomostu mieszającej się z krzykiem mew (które widząc twojego hot-doga zaczynają wokół Ciebie krążyć z zamiarem zabrania ci go). Wieczorem przeszliśmy się na krótki spacer na ulicę gwiazd, w celu znalezienia naszych ulubionych postaci ze świata kina, muzyki i innych. Następnego dnia pojechaliśmy na wycieczkę do Hollywood. Pomimo, iż spędziliśmy tam większość poranka, udało nam się zdążyć podjechać pod najsławniejszy chyba napis na świecie (nie licząc napisów „Made in China”), mianowicie Hollywood. Napis jest widoczny z daleka jako mały biały pasek na środku wzgórza. Żeby móc go dobrze zobaczyć trzeba podjechać naprawdę blisko. Niestety jest tylko jeden dobry punkt widokowy, na którym zdjęcia wychodzą tak jak trzeba. O miejsce trzeba tam wprost walczyć choć do rękoczynów raczej nie dochodzi. Każdy znajduje sobie jako takie miejsce, robi sobie zdjęcie z napisem w tle, patrzy się chwilę na panoramę miasta i jedzie dalej. Patrząc na napis można pomyśleć „I to tyle? Takie małe? Tak daleko? Pffff...” I zbytnio się człowiek nie pomyli. Ale jednak coś ten napis w sobie ma. To pewnie ta sława... Przejechaliśmy się jeszcze Beverly Hills, kolejny raz przeszliśmy się ulicą gwiazd i następnego dnia ruszyliśmy dalej.







San Francisco



San Francisco jest znane przede wszystkim z powodu mostu Golden Gate. Mało kto jednak umiejscowi tutaj jeszcze zabytkową linię tramwajową, Lombard Street (ulicę kwiatową) czy nawet Alcatraz. My na szczęście przeprowadziliśmy mały wywiad i wszystkie te miejsca i zabytki (oprócz Alcatraz) zobaczyliśmy. Niestety nie dane nam było spędzić nocy w jednym z najsławniejszych więzień świata. Pokoje są tam zarezerwowane na co najmniej pół roku... Koło mostu Golden Gate wstąpiliśmy przypadkiem do byłych schronów i punktów dział obrony wybrzeża wychodzących na zatokę z czasów drugiej wojny światowej (miejsce może być znane z Terminator: Genisys) – jednak gdy tam byliśmy film dopiero był kręcony. Przejechaliśmy się tramwajem przez całą długość trasy, a następnie wróciliśmy pod most na piechotę idąc m.in. przez Chinatown (gdzie też zatrzymaliśmy się na przepyszny i ogromny obiad). Lombard Street był oczywiście zapchany samochodami toteż ja zdecydowałem się przejść go na piechotę (wkurzając przy tym kilku kierowców). Wieczorem miasto i most spowiła przeogromna mgła. Albo chmury. Ciężko mi określić, gdyż raz, że nigdy nie widziałem takiej mgły co przykryłaby cały most, a dwa ,nigdy też nie widziałem tak niskich chmur. Efekt był taki, że zaczęliśmy się martwić, czy nasz samolot następnego dnia wystartuje, czy też nie. Na szczęście wszytko dobrze się skończyło i mogliśmy swobodnie wrócić do domu po ogromnej wycieczce po Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej.













Historic Route 66



Cały wyjazd trwał 25 dni. W tym czasie przejechaliśmy trochę ponad 5 tysięcy mil, czyli około 8 tysięcy kilometrów. Główna trasa wiodła od Chicago, trasą 66, przez Amarillo i Los Angeles (gdzie trasa ta ma swój koniec), aż do San Francisco. Po drodze oczywiście zawitaliśmy w dziesiątki przepięknych miejsc, poznaliśmy setki wyjątkowych ludzi, jeździliśmy konno wokół góry, wchodziliśmy wysoko w niedostępne góry i spaliśmy w wygodnych, ale też i twardych łóżkach :P Skąd pomysł na wyjazd? W USA jest takie powiedzenie, że każdy Amerykanin powinien raz w życiu przejechać się matką wszystkich dróg (Route 66). Pomyśleliśmy więc dlaczego tylko oni? My też chcemy. Jak pomyśleliśmy tak zrobiliśmy – całe przygotowania trwały około pół roku a i tak wielu miejsc niestety nie odwiedziliśmy. Jest to kolejny powód, żeby kiedyś tam wrócić. Czworo ludzi zamkniętych w samochodzie na 25 dni to mieszanka wybuchowa. Na szczęście pomimo kilku punktów zapalnych udało się dojechać w całości do końca i wrócić do kraju. Należy pamiętać, że wszystko z perspektywy czasu wspomina się dobrze. Dlatego też ten wyjazd uważam za jeden z najbardziej udanych :)

"USA Road Trip - Route 66 cz.1" znajduje się pod tym linkiem :)
https://globalnapara.fly4free.pl/blog/2266/usa-road-trip-route-66-cz-1/

Zapraszam Was na bloga oraz fanpage na FB :)
http://globalnapara.blogspot.com/
https://www.facebook.com/globalnapara/

Dodaj Komentarz